środa, 18 czerwca 2008

Matzerath stopniowo kompletował mundur. Jeśli dobrze pamię­tam, zaczął od czapki partyjnej, którą nosił chętnie, nawet przy sło­necznej pogodzie, z paskiem uwierającym pod brodą. Przez pewien czas wkładał do tej czapki białe koszule z czarnym krawatem albo wiatrówkę z opaską. Gdy kupił pierwszą brunatną koszulę, po tygo­dniu chciał również nabyć sraczkowate spodnie do konnej jazdy i buty z cholewami. Mama była przeciwna i znów minęły tygodnie, zanim Matzerath zdobył w końcu całkowite umundurowanie.
W tygodniu kilkakrotnie zdarzała się sposobność włożenia tego munduru, ale Matzerath zadowalał się uczestnictwem w niedzielnych demonstracjach na Łąkach koło hali sportowej. Tutaj jednak okazał się nieustępliwy, nawet przy najgorszej pogodzie do munduru nie chciał brać parasola i dostatecznie często słyszeliśmy powiedzenie, które niebawem stało się przysłowiem. - Służba to służba - mówił Matzerath - a wódka to wódka! - Przygotowawszy pieczeń na obiad, w każdy niedzielny poranek opuszczał mamę i stawiał mnie w przy­krej sytuacji, bo Jan Broński, który wyczuł przecież nową niedzielną sytuację polityczną, na swój cywilnie jednoznaczny sposób odwie­dzał moją opuszczoną mamę, gdy tymczasem Matzerath stał w sze­regu.
Cóż mógłbym zrobić innego, jeśli nie ulotnić się? Nie miałem zamiaru ani przeszkadzać tym dwojgu na kozetce, ani ich podglądać. Toteż ledwie mój umundurowany ojciec znikał z pola widzenia i zbli­żała się wizyta cywila, którego już wtedy nazywałem moim domnie­manym ojcem, podążałem z domu w stronę Łąk.
Powiecie państwo, czy koniecznie musiały to być Łąki? Proszę mi wierzyć, że w niedziele w porcie nic się nie działo, że nie mogłem się zdecydować na leśne spacery, że wnętrze kościoła Serca Jezuso­wego nic mi jeszcze wtedy nie mówiło. Byli poza tym wprawdzie skauci Greffa, ale od tej utajonej erotyki, nie będę ukrywał, wolałem wrzawę na Łąkach; nawet jeśli teraz nazwiecie mnie sympatykiem ruchu.

Brak komentarzy: