sobota, 21 czerwca 2008

Wkrótce potem usłyszałem z podwórza owo równomierne trze­panie dywanu, które pędziło mnie po mieszkaniu, które ścigało mnie, któremu wymknąłem się w końcu przycupnąwszy w szafie naszej sypialni, bo wiszące tam płaszcze zimowe przechwytywały najgor­szą część tych przedwielkanocnych hałasów.
Lecz nie tylko trzepiąca dywan pani Kater zmusiła mnie do schro­nienia się w szafie. Mama, Jan i Matzerath nie zdjęli jeszcze płasz­czy, a już zaczęła się kłótnia o wielkopiątkowy obiad. Nie ograniczy­ła się jednak tylko do węgorzy, mówiło się także o mnie, o moim słynnym upadku z piwnicznych schodów: „Wszystko przez ciebie, to twoja wina, zrobię teraz zupę z węgorza, nie bądź taka przewraż­liwiona, rób, co chcesz, byle nie węgorze, dość jest konserw w piw­nicy, przynieś kurki, ale zamknij klapę, żeby znów co się nie stało, przestań z tymi starymi historiami, będą węgorze i koniec, z mle­kiem, musztardą, pietruszką i ziemniakami, dodam jeszcze listek bobkowy i goździki, nie, daj spokój, Alfredzie, jeśli ona nie chce, nie wtrącaj się, nie kupiłem węgorzy na próżno, wypatroszę je czyściut­ko i wymoczę, nie, nie, zobaczymy, jak wjadą na stół, wtedy zoba­czymy, kto będzie jadł, a kto nie”.
Matzerath trzasnął za sobą drzwiami bawialni, zniknął w kuchni, słyszeliśmy, jak ostentacyjnie głośno sobie poczynał. Zabijał węgo­rze krzyżowym cięciem tuż za łbem, a mama, która miała zbyt żywą wyobraźnię, musiała usiąść na kozetce, Jan Broński poszedł zaraz w jej ślady, i już oboje trzymali się za ręce i szeptali po kaszubsku.
Gdy trójka dorosłych rozdzieliła się w ten sposób w mieszkaniu, nie siedziałem jeszcze w szafie, lecz również w bawialni. Koło ka­flowego pieca stało dziecięce krzesełko. Tam bujałem sobie nogami, widziałem, że Jan uporczywie wpatruje się we mnie, i czułem wyraź­nie, jak zawadzam tym dwojgu, choć przecież niewiele mogli zrobić, gdyż za ścianą Matzerath co prawda niewidzialnie, lecz jednak wy­raźnie groził półżywymi węgorzami, którymi wywijał jak batem. Więc chwycili się za ręce, ściskali się i przeciągali dwudziestoma palcami, aż w stawach trzeszczało, i tymi szmerami dobili mnie do reszty. Mało było trzepania Katerowej? Czyż nie wdzierało się przez wszystkie ściany, nie zbliżało się, choć nie przybierało na sile?

Brak komentarzy: