wtorek, 17 czerwca 2008

Mój wzrok padł na coś zupełnie innego: na gmach Teatru Miej­skiego, który, gdy wyszedłem z pasażu Zbrojowni, był zamknięty. Kopulasty gmach był diabelnie podobny do niedorzecznie powięk­szonego, klasycystycznego młynka do kawy, chociaż przy gałce ko­puły brakowało mu owej korbki, która byłaby nieodzowna, by w wypełnionym co wieczór do ostatniego miejsca przybytku muz i kultury zemleć na okropny śrut pięcioaktowy dramat wraz z aktora­mi, kulisami, suflerką, rekwizytami i mnóstwem kurtyn. Drażniła mnie ta budowla z otoczonym kolumnami foyer, którego okien nie chciało porzucić zachodzące popołudniowe słońce, nakładając na nie coraz więcej czerwieni.

W owej godzinie, jakieś trzydzieści metrów ponad Targiem Wę­glowym, ponad tramwajami i święcącymi zamknięcie biur urzędnika­mi, wysoko ponad pachnącym słodko, tandetnym sklepikiem Markusa, górując nad chłodnymi marmurowymi stolikami „Cafe Weitzke”, dwiema filiżankami kawy, mamą i Janem Brońskim, mając pod sobą także naszą kamienicę, podwórze, podwórza, skrzywione i proste gwoź­dzie, dzieci sąsiadów i ich ceglaną zupę, ja, który dotychczas krzycza­łem tylko w sytuacjach przymusowych, stałem się krzykaczem bez przyczyny i przymusu. Do chwili wstąpienia na Wieżę Więzienną wdzierałem się w strukturę szkła, do wnętrza żarówki, w butelkę zwie­trzałego piwa tylko wówczas, gdy chciano mi zabrać bębenek, z Wie­ży natomiast krzyknąłem, choć bębenkowi nic nie groziło.

Nikt nie chciał zabierać mi bębenka, a jednak Oskar krzyknął. Nie dlatego, że jakiś gołąb napaskudził na bębenek, prowokując go do krzyku. W pobliżu była co prawda śniedź na miedzianych pły­tach, ale nie było szkła; mimo to Oskar krzyknął. Gołąb miał czerwo­no lśniące oczy, ale nie patrzyło na niego żadne szklane oko; a jed­nak krzyknął. Ku czemu krzyczał, jaka wabiła go odległość? Czyżby miał tutaj świadomie i konsekwentnie powtórzyć ową próbę, którą podjął bez planu na poddaszu, po spożyciu ceglanej zupy, ponad po­dwórzami? O jakim szkle myślał Oskar? Na jakim szkle - bo tylko szkło wchodziło w rachubę - zamierzał Oskar przeprowadzić ekspe­rymenty?

Teatr Miejski, dramatyczny młynek do kawy, był tym obiektem, który zwabił w rozświetlone wieczornym słońcem okna moje nowe, po raz pierwszy wypróbowane na naszym poddaszu, chciałoby się rzec: graniczące z manieryzmem tony. Po paru minutach różnie nasi­lonego krzyku, który jednak nic nie wskórał, wyszedł mi niemal bez­głośny dźwięk i Oskar z radością i przewrotną dumą mógł sobie za­komunikować: dwie środkowe szyby w lewym oknie foyer musiały wyrzec się blasku wieczornego słońca, pozostały po nich dwa czar­ne, jak najszybciej wymagające ponownego oszklenia czworoboki.

Należało potwierdzić sukces. Produkowałem się niczym nowo­czesny malarz, który doskonali znaleziony wreszcie, od lat poszuki­wany styl, ofiarowując zaskoczonemu światu całą serię równie wspa­niałych, równie śmiałych, równie cennych próbek swojej maniery.

W ciągu niespełna kwadransa udało mi się ogołocić ze szkła wszystkie okna foyer i część drzwi. Przed teatrem zebrał się podnie­cony, jak wydawało się z góry, tłum ludzi. Ciekawscy zawsze się znajdą. Na mnie wielbiciele mojej sztuki nie zrobili specjalnego wra­żenia. Co najwyżej skłonili mnie do jeszcze bardziej sumiennej i precyzyjnej pracy. Szykowałem się właśnie, by w jeszcze śmielszym eksperymencie odsłonić wnętrze wszystkich rzeczy, mianowicie przez otwarte foyer, przez dziurkę od klucza w drzwiach loży posłać do ciemnej jeszcze sali teatru specjalny krzyk, który miał ugodzić dumę wszystkich bywalców, teatralny żyrandol z całą masą szlifowanych, lśniących, dioptrycznie fasetowanych ozdóbek; gdy w ciżbie przed teatrem dostrzegłem rdzawy materiał: mama wróciła z „Cafe Weitzke”, wypiła kawę, opuściła Jana Brońskiego.

Trzeba jednak przyznać, że Oskar mimo to natarł krzykiem na Pyszałkowaty świecznik. Nic jednak chyba nie zdziałał, bo nazajutrz gazety pisały tylko o strzaskanych z tajemniczych przyczyn szybach foyer i drzwi. Dyletanckie, a także naukowe dociekania w felietono­wej części prasy codziennej jeszcze całymi tygodniami rozgłaszały wieloszpaltowe fantastyczne bzdury. „Neueste Nachrichten” bajdurzyły o promieniach kosmicznych. Ludzie z obserwatorium astrono­micznego, a więc wysoko kwalifikowani pracownicy umysłowi, mówili o plamach na słońcu.

Wówczas najszybciej, jak na to pozwalały moje krótkie nogi, zbiegłem po krętych schodach Wieży Więziennej w dół i mocno zdy­szany znalazłem się w tłumie przed portalem teatru. Rdzawy kostium jesienny mamy już nie błyszczał, była pewnie w sklepie Markusa, może opowiadała o szkodach, jakie wyrządził mój głos. A Markus, który traktował mój tak zwany niedorozwój i diamentowy głos jako zjawiska najzupełniej naturalne, pewnie, jak myślał Oskar, przesuwa po ustach końcem języka i zaciera białożółtawe dłonie.

Wchodząc do sklepu ujrzałem scenę, która natychmiast kazała mi zapomnieć o wszystkich sukcesach niszczącego szyby daleko­siężnego śpiewu. Sigismund Markus klęczał przed moją mamą i zda­wało się, że wraz z nim chcą paść na kolana wszystkie szmaciane zwierzęta, misie, małpki, pieski, nawet lalki z zamykanymi oczami, wozy strażackie, konie na biegunach, a także wszystkie pilnujące jego składu pajace. On zaś krył w swoich dłoniach obie dłonie mamy, ukazywał porośnięte jasnym meszkiem, brązowe plamy na grzbie­tach dłoni i płakał.

Mama też spoglądała poważnie i odpowiednio do sytuacji przeję­ta. - Niech pan przestanie, Markus - mówiła - proszę, nie w sklepie.

Ale Markus nie reagował, a jego przemowa miała niezapomnianą dla mnie, błagalną i zarazem przesadną intonację: - Niech się pani nie spotyka z tym Brońskim, bo on jest na Polskiej Poczcie, nic z tego dobrego nie będzie, ja to pani mówię, bo on z Polakami trzy­ma. Pani nie stawia na Polaków, niech pani stawia, jak już pani chce postawić, na Niemców, bo oni w górę pójdą, nie dziś to jutro: czy już teraz w górę trochę nie poszli, a pani Agnieszka dalej stawia na tego Brońskiego, żeby na tego swojego Matzeratha, to jeszcze. Albo żeby pani tak zechciała najłaskawiej postawić na Markusa i z Markusem wyjechać, bo on się niedawno wychrzcił. Pojedziemy do Londynu, pani Agnieszko, bo u mnie tam rodzina i dość akcji, żeby tylko pani chciała, ale z Markusem to pani nie chce, bo pani nim pogardza, no to niech pani pogardza. Ale on z całego serca panią prosi, żeby pani nie stawiała więcej na tego zbzikowanego Brońskiego, co to na Pol­skiej Poczcie siedzi, za niedługi czas, jak Niemcy przyjdą, będzie koniec z Polakami!

Właśnie gdy i mama, speszona tylu możliwościami i niemożliwościami, miała się rozpłakać, Markus spostrzegł mnie w drzwiach sklepu i uwalniając jedną dłoń mamy wskazał na mnie pięcioma wymownymi palcami: - No i proszę bardzo, jego też weźmiemy do Londynu. Będzie się miał jak książątko, jak książątko!

Mama też spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko. Może po­myślała o wybitych szybach w foyer Teatru Miejskiego, a może roz­weseliła ją perspektywa wyjazdu do londyńskiej metropolii. Ku mo­jemu zaskoczeniu jednak potrząsnęła głową i powiedziała lekko, jakby odmawiając zaproszeniu do tańca: - Dziękuję panu, Markus, ale to niemożliwe, naprawdę niemożliwe - z powodu Brońskiego.

Brak komentarzy: