Mój wzrok padł na coś zupełnie innego: na gmach Teatru Miejskiego, który, gdy wyszedłem z pasażu Zbrojowni, był zamknięty. Kopulasty gmach był diabelnie podobny do niedorzecznie powiększonego, klasycystycznego młynka do kawy, chociaż przy gałce kopuły brakowało mu owej korbki, która byłaby nieodzowna, by w wypełnionym co wieczór do ostatniego miejsca przybytku muz i kultury zemleć na okropny śrut pięcioaktowy dramat wraz z aktorami, kulisami, suflerką, rekwizytami i mnóstwem kurtyn. Drażniła mnie ta budowla z otoczonym kolumnami foyer, którego okien nie chciało porzucić zachodzące popołudniowe słońce, nakładając na nie coraz więcej czerwieni.
W owej godzinie, jakieś trzydzieści metrów ponad Targiem Węglowym, ponad tramwajami i święcącymi zamknięcie biur urzędnikami, wysoko ponad pachnącym słodko, tandetnym sklepikiem Markusa, górując nad chłodnymi marmurowymi stolikami „Cafe Weitzke”, dwiema filiżankami kawy, mamą i Janem Brońskim, mając pod sobą także naszą kamienicę, podwórze, podwórza, skrzywione i proste gwoździe, dzieci sąsiadów i ich ceglaną zupę, ja, który dotychczas krzyczałem tylko w sytuacjach przymusowych, stałem się krzykaczem bez przyczyny i przymusu. Do chwili wstąpienia na Wieżę Więzienną wdzierałem się w strukturę szkła, do wnętrza żarówki, w butelkę zwietrzałego piwa tylko wówczas, gdy chciano mi zabrać bębenek, z Wieży natomiast krzyknąłem, choć bębenkowi nic nie groziło.
Nikt nie chciał zabierać mi bębenka, a jednak Oskar krzyknął. Nie dlatego, że jakiś gołąb napaskudził na bębenek, prowokując go do krzyku. W pobliżu była co prawda śniedź na miedzianych płytach, ale nie było szkła; mimo to Oskar krzyknął. Gołąb miał czerwono lśniące oczy, ale nie patrzyło na niego żadne szklane oko; a jednak krzyknął. Ku czemu krzyczał, jaka wabiła go odległość? Czyżby miał tutaj świadomie i konsekwentnie powtórzyć ową próbę, którą podjął bez planu na poddaszu, po spożyciu ceglanej zupy, ponad podwórzami? O jakim szkle myślał Oskar? Na jakim szkle - bo tylko szkło wchodziło w rachubę - zamierzał Oskar przeprowadzić eksperymenty?
Teatr Miejski, dramatyczny młynek do kawy, był tym obiektem, który zwabił w rozświetlone wieczornym słońcem okna moje nowe, po raz pierwszy wypróbowane na naszym poddaszu, chciałoby się rzec: graniczące z manieryzmem tony. Po paru minutach różnie nasilonego krzyku, który jednak nic nie wskórał, wyszedł mi niemal bezgłośny dźwięk i Oskar z radością i przewrotną dumą mógł sobie zakomunikować: dwie środkowe szyby w lewym oknie foyer musiały wyrzec się blasku wieczornego słońca, pozostały po nich dwa czarne, jak najszybciej wymagające ponownego oszklenia czworoboki.
Należało potwierdzić sukces. Produkowałem się niczym nowoczesny malarz, który doskonali znaleziony wreszcie, od lat poszukiwany styl, ofiarowując zaskoczonemu światu całą serię równie wspaniałych, równie śmiałych, równie cennych próbek swojej maniery.
W ciągu niespełna kwadransa udało mi się ogołocić ze szkła wszystkie okna foyer i część drzwi. Przed teatrem zebrał się podniecony, jak wydawało się z góry, tłum ludzi. Ciekawscy zawsze się znajdą. Na mnie wielbiciele mojej sztuki nie zrobili specjalnego wrażenia. Co najwyżej skłonili mnie do jeszcze bardziej sumiennej i precyzyjnej pracy. Szykowałem się właśnie, by w jeszcze śmielszym eksperymencie odsłonić wnętrze wszystkich rzeczy, mianowicie przez otwarte foyer, przez dziurkę od klucza w drzwiach loży posłać do ciemnej jeszcze sali teatru specjalny krzyk, który miał ugodzić dumę wszystkich bywalców, teatralny żyrandol z całą masą szlifowanych, lśniących, dioptrycznie fasetowanych ozdóbek; gdy w ciżbie przed teatrem dostrzegłem rdzawy materiał: mama wróciła z „Cafe Weitzke”, wypiła kawę, opuściła Jana Brońskiego.
Trzeba jednak przyznać, że Oskar mimo to natarł krzykiem na Pyszałkowaty świecznik. Nic jednak chyba nie zdziałał, bo nazajutrz gazety pisały tylko o strzaskanych z tajemniczych przyczyn szybach foyer i drzwi. Dyletanckie, a także naukowe dociekania w felietonowej części prasy codziennej jeszcze całymi tygodniami rozgłaszały wieloszpaltowe fantastyczne bzdury. „Neueste Nachrichten” bajdurzyły o promieniach kosmicznych. Ludzie z obserwatorium astronomicznego, a więc wysoko kwalifikowani pracownicy umysłowi, mówili o plamach na słońcu.
Wówczas najszybciej, jak na to pozwalały moje krótkie nogi, zbiegłem po krętych schodach Wieży Więziennej w dół i mocno zdyszany znalazłem się w tłumie przed portalem teatru. Rdzawy kostium jesienny mamy już nie błyszczał, była pewnie w sklepie Markusa, może opowiadała o szkodach, jakie wyrządził mój głos. A Markus, który traktował mój tak zwany niedorozwój i diamentowy głos jako zjawiska najzupełniej naturalne, pewnie, jak myślał Oskar, przesuwa po ustach końcem języka i zaciera białożółtawe dłonie.
Wchodząc do sklepu ujrzałem scenę, która natychmiast kazała mi zapomnieć o wszystkich sukcesach niszczącego szyby dalekosiężnego śpiewu. Sigismund Markus klęczał przed moją mamą i zdawało się, że wraz z nim chcą paść na kolana wszystkie szmaciane zwierzęta, misie, małpki, pieski, nawet lalki z zamykanymi oczami, wozy strażackie, konie na biegunach, a także wszystkie pilnujące jego składu pajace. On zaś krył w swoich dłoniach obie dłonie mamy, ukazywał porośnięte jasnym meszkiem, brązowe plamy na grzbietach dłoni i płakał.
Mama też spoglądała poważnie i odpowiednio do sytuacji przejęta. - Niech pan przestanie, Markus - mówiła - proszę, nie w sklepie.
Ale Markus nie reagował, a jego przemowa miała niezapomnianą dla mnie, błagalną i zarazem przesadną intonację: - Niech się pani nie spotyka z tym Brońskim, bo on jest na Polskiej Poczcie, nic z tego dobrego nie będzie, ja to pani mówię, bo on z Polakami trzyma. Pani nie stawia na Polaków, niech pani stawia, jak już pani chce postawić, na Niemców, bo oni w górę pójdą, nie dziś to jutro: czy już teraz w górę trochę nie poszli, a pani Agnieszka dalej stawia na tego Brońskiego, żeby na tego swojego Matzeratha, to jeszcze. Albo żeby pani tak zechciała najłaskawiej postawić na Markusa i z Markusem wyjechać, bo on się niedawno wychrzcił. Pojedziemy do Londynu, pani Agnieszko, bo u mnie tam rodzina i dość akcji, żeby tylko pani chciała, ale z Markusem to pani nie chce, bo pani nim pogardza, no to niech pani pogardza. Ale on z całego serca panią prosi, żeby pani nie stawiała więcej na tego zbzikowanego Brońskiego, co to na Polskiej Poczcie siedzi, za niedługi czas, jak Niemcy przyjdą, będzie koniec z Polakami!
Właśnie gdy i mama, speszona tylu możliwościami i niemożliwościami, miała się rozpłakać, Markus spostrzegł mnie w drzwiach sklepu i uwalniając jedną dłoń mamy wskazał na mnie pięcioma wymownymi palcami: - No i proszę bardzo, jego też weźmiemy do Londynu. Będzie się miał jak książątko, jak książątko!
Mama też spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko. Może pomyślała o wybitych szybach w foyer Teatru Miejskiego, a może rozweseliła ją perspektywa wyjazdu do londyńskiej metropolii. Ku mojemu zaskoczeniu jednak potrząsnęła głową i powiedziała lekko, jakby odmawiając zaproszeniu do tańca: - Dziękuję panu, Markus, ale to niemożliwe, naprawdę niemożliwe - z powodu Brońskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz