Kilka razy na dzień pokonywałem przeszło stustopniowe schody czteropiętrowej kamienicy, szukając rady bębniłem na każdym piętrze, odgadywałem po zapachach, co u dziewiętnastu lokatorów było na obiad, a jednak nie stukałem do żadnych drzwi, bo ani w starym Heilandcie, ani w zegarmistrzu Laubschadzie, nie mówiąc już o grubej pani Kater czy, mimo całej sympatii, o matce Truczinskiej, nie widziałem mojego przyszłego mistrza.
Na poddaszu mieszkał muzyk Meyn. Pan Meyn miał cztery koty i stale był pijany. Grał do tańca na „Wzgórzu Zinglera” i w wigilię Bożego Narodzenia z pięciu takimi jak on pijakami zataczał się po zaśnieżonych ulicach i chóralnym śpiewem zwalczał krzepki mróz. Spotkałem go kiedyś na poddaszu: w czarnych spodniach i w białej eleganckiej koszuli leżał na plecach, bosymi stopami toczył pustą butelkę po jałowcówce i przepięknie grał na trąbce. Nie odejmując blachy od ust, tylko lekko wywracając oczyma, zerkając na mnie, który stałem za nim, uznał mnie za akompaniującego mu bębnistę. Nie uważał, by jego blacha była czymś lepszym niż moja. Nasz duet wypłoszył na dach jego cztery koty i sprawił, że dachówki lekko wibrowały.
Gdy skończyliśmy grać i opuściliśmy blachy, wyciągnąłem spod swetra stare „Neueste Nachrichten”, wygładziłem papier, przykucnąłem koło trębacza Meyna, podsunąłem mu lekturę i zażądałem wykładu o dużym i małym abecadle.
Ale pan Meyn, ledwie odłożył trąbkę, od razu zapadł w sen. Tylko trzy rzeczy dawały mu prawdziwe schronienie: butelka jałowcówki, trąbka i sen. Wprawdzie jeszcze nieraz, ściśle mówiąc, aż do chwili gdy wstąpił jako muzyk do kawalerii SA i na kilka lat wyrzekł się jałowcówki, grywaliśmy na poddaszu w duecie wobec kominów, dachówek, gołębi i kotów, nie ćwicząc przedtem, ale do roli nauczyciela się nie nadawał.
Próbowałem szczęścia u handlarza warzyw Greffa. Nie zabierając bębenka, bo Greff nie przepadał za tym instrumentem, zachodziłem kilkakrotnie do piwnicznego sklepu po drugiej stronie ulicy. Wydawało się, że były tu odpowiednie warunki do gruntownych studiów: wszędzie bowiem w dwupokojowym mieszkaniu, także w sklepie, za ladą i na ladzie, nawet w stosunkowo suchej piwnicy leżały książki, powieści awanturnicze, śpiewniki, Cherubinowy wędrowiec, pisma Waltera Flexa, Zwyczajne życie Wiecherta, Daphnis i Chloe, monografie artystyczne, sterty pism sportowych, wreszcie albumy fotograficzne z półnagimi chłopcami, którzy z niewyjaśnionych powodów, najczęściej wśród wydm na plaży, uganiali się za piłką i ukazywali lśniące oliwą muskuły.
Greff miał już w tym czasie dużo nieprzyjemności w sklepie. Kontrolerzy z urzędu miar przy sprawdzaniu wagi i odważników wytknęli to i owo. Padło słówko „oszustwo”. Greff musiał zapłacić karę i kupić nowe odważniki. Wobec tych zmartwień tylko książki, wieczory w świetlicy i weekendowe wędrówki ze skautami mogły go jeszcze rozerwać.
Prawie nie dostrzegał mojego wejścia do sklepu, wypisywał dalej tabliczki z cenami, a ja, wykorzystując dogodną sposobność, chwytałem trzy, cztery białe tekturki naśladujące pismo sütterlinowskie, ponadto czerwony ołówek i starałem się gorliwie kopiować wypisane już tabliczki i w ten sposób ściągnąć na siebie uwagę Greffa.
Oskar był chyba dla niego za mały, nie dość wielkooki i blady. Rzucałem więc czerwony ołówek, wybierałem sobie jakieś książczysko pełne wpadających w oko Greffowi nagusów, poczynałem sobie prowokacyjnie, trzymałem ukosem, tak żeby i on zobaczył zdjęcia pochylonych lub wyprężonych chłopców, co do których mogłem przypuszczać, że coś dla Greffa znaczą.
Ponieważ handlarz warzyw, gdy w sklepie nie było akurat klientów kupujących buraki, zbyt skrupulatnie wymalowywał tabliczki z cenami, musiałem głośno zatrzasnąć książkę albo szeleszcząc przewracać szybko kartki, żeby wynurzył się spośród swoich tabliczek i zajął się mną, który nie umiałem czytać.
Powiedzmy od razu: Greff nie zrozumiał mnie. Jeśli w sklepie byli skauci — po południu zawsze kręciło się koło niego dwóch lub trzech podkomendnych - w ogóle nie zauważał Oskara. Jeśli natomiast był sam, to potrafił zerwać się podminowany i rozzłoszczony przeszkadzaniem i wydawać rozkazy: — Zostaw tę książkę, Oskarze! Nic z niej nie zrozumiesz. Jesteś na to o wiele za głupi i za mały. Jeszcze ją podrzesz. Kosztowała przeszło sześć guldenów. Jeśli chcesz się bawić, masz pod dostatkiem ziemniaków i główek kapusty!
Potem zabierał mi książczysko, przeglądał je z nieruchomą twarzą i zostawiał mnie między kapustą włoską, czerwoną i białą, między brukselką, brukwią i ziemniakami, w zupełnym osamotnieniu; bo Oskar nie miał przy sobie bębenka.
Była jeszcze co prawda pani Greff i po odprawie otrzymanej od handlarza warzyw wyślizgiwałem się najczęściej do sypialni małżonków. Pani Lina Creff już w tym czasie leżała całymi tygodniami w łóżku, udawała chorą, pachniała nieświeżą nocną koszulą i brała do ręki wszystko, co się dało, tylko nie książkę, która by mnie czegoś nauczyła.
Przeżuwając lekką zazdrość Oskar patrzył przez jakiś czas na tornistry rówieśników, u których boków huśtały się i pyszniły gąbki i szmatki do łupkowych tabliczek. Mimo to nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek przychodziły mu do głowy takie na przykład myśli: sam nawarzyłeś sobie piwa, Oskarze, trzeba było robić dobrą minę do szkolnej gry. Nie powinieneś był tak ostro zadzierać ze Spollenhauerką. Te pętaki wyprzedzają cię! Znają już duże albo małe abecadło, a ty nawet nie potrafisz trzymać „Neueste Nachrichten” jak należy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz