czwartek, 12 czerwca 2008

Ale nie wszyscy dorośli z mojego otoczenia okazali się tak roz­sądni jak Jan Broński. Niebawem po moich piątych urodzinach w dziewięćset dwudziestym dziewiątym - dużo się wówczas mówiło o nowojorskim krachu na giełdzie, a ja zastanawiałem się, czy i dzia­dek Koljaiczek handlujący drzewem w dalekim Buffalo też musiał pożegnać się z pieniędzmi - mama, zaniepokojona zahamowaniem mojego wzrostu, którego nie dało się już nie dostrzegać, zaczęła pro­wadzać mnie za rękę na środowe wizyty w gabinecie doktora Hollatza przy Brunshöfera. Znosiłem cierpliwie przykre i nieskończenie długie badania, bo już wtedy podobał mi się biały, miły dla oczu szpitalny strój siostry Ingi, asystentki Hollatza, przypominał utrwa­lone na fotografii pielęgniarskie czasy mamy i lat wojny i dzięki temu, że byłem pochłonięty coraz to innym układem fałd pielęgniar­skiego stroju, udawało mi się puszczać mimo uszu grzmiące, nałado­wane energią, potem znów nieprzyjemnie wujaszkowate tyrady lekarza.

Odbijając w szkłach okularów urządzenie gabinetu - było tam dużo chromu, niklu i lakieru, poza tym regały, gablotki, w których stały zaopatrzone w wyraźnie wypisane etykiet) słoje z wężami, sa­lamandrami, żółwiami, świńskimi, ludzkimi i małpimi embrionami - chwytając te zanurzone w spirytusie płody w szklą okularów, kartku­jąc po badaniach historię mojej choroby Hollatz iv zadumie potrząsał głową, kazał mamie opowiadać w kółko o moim upadku z piwnicz­nych schodów i uspokajał ją, kiedy bez opamiętania lżyła Matzera­tha, który nie zamknął klapy, i całą winę składają na niego.

Kiedy po kilku miesiącach podczas kolejnej środowej wizyty prawdopodobnie po to, aby przekonać siebie, a może i siostrę Ingę o skuteczności dotychczasowej kuracji, Hollatz chciał mi odebrać bębenek, zniszczyłem mu lwią część wężowej i żółwiowej kolekcji jak również wszystkie embriony najróżniejszego pochodzenia, które zdołał zgromadzić.

Jeśli pominąć pełne, ale przykryte kufle piwa i nie liczyć flakonu perfum mamy, to zdarzyło się po raz pierwszy, że Oskar porwał się na mnóstwo napełnionych i szczelnie zamkniętych szklanych naczyń. Efekt był jedyny w swoim rodzaju i dla wszystkich obecnych, nawet dla mamy, która znała przecież mój stosunek do szkła, oszałamiają­cy, niespodziewany. Już pierwszym, jeszcze umiarkowanym tonem przeciąłem wzdłuż i wszerz gablotkę, w której Hollatz przechowy­wał swoje obrzydliwe osobliwości, potem wyrwałem niemal kwa­dratową szybę z frontu gablotki i zrzuciłem na wyłożoną linoleum podłogę, gdzie zachowując kształt kwadratu rozprysnęła się płasko na tysiąc cząstek, następnie nadałem krzykowi nieco więcej ostrości i wręcz rozrzutną przenikliwość, po czym tak bogato wyposażonym dźwiękiem dotykałem jednej probówki po drugiej.

Szklane naczynia pękały z trzaskiem. Zielonkawy, częściowo zgęstniały alkohol bryzgał, rozpływał się po czerwonym linoleum gabinetu, niosąc ze sobą swoją wypreparowaną, bladą, trochę jakby zatroskaną zawartość, i wypełniał pokój tak, chciałoby się powie­dzieć, dotykalnym zapachem, że mamie zrobiło się niedobrze i sio­stra Inga musiała otworzyć okno na ulicę. Doktor Hollatz potrafił stratę swojej kolekcji zamienić w sukces. W kilka tygodni po moim zamachu w fachowym piśmie „Lekarz i Świat” ukazał się jego arty­kuł o mnie, o rozcinającym śpiewem szkło fenomenie głosowym Oskarze M. Wyłożona tam na przeszło dwudziestu stronach teza dok­tora Hollatza wzbudziła podobno sensację w kołach fachowych w kraju i za granicą, spotykając się ze sprzeciwem, ale i z uznaniem naukowych autorytetów. Mama, której przysłano kilka egzemplarzy pisma, w sposób dla mnie zastanawiający była dumna z artykułu i nie mogła sobie odmówić przyjemności odczytywania fragmentów Greffom, Schefflerom, swojemu Janowi i po obiedzie bardzo często swojemu mężowi Matzerathowi. Nawet klienci sklepu kolonialnego musieli cierpliwie wysłuchiwać wyjątków z artykułu i zasłużenie podziwiali mamę, która wymawiała fachowe wyrażenia co prawda błędnie, ale za to z wielką fantazją. Dla mnie fakt, że moje imię po raz pierwszy znalazło się w druku, nic nie znaczył. Mój już wówczas trzeźwy sceptycyzm pozwolił mi ocenić dziełko doktora Hollatza tak, jak na to, ściśle biorąc, zasługiwało: była to wielostronicowa, dość zręczna w sformułowaniach i daleka od zrozumienia tematu gadani­na lekarza, który myśli o uniwersyteckiej katedrze.

Dzisiaj, w swoim zakładzie dla nerwowo chorych, gdy jego głos nie zdoła poruszyć nawet szklanki do mycia zębów, gdy raz po raz bywają u niego lekarze podobni do owego Hollatza, przeprowadzają z nim tak zwane testy Rorschacha, próby kojarzeniowe i inne bada­nia, żeby jego przymusowemu odosobnieniu nadać dźwięczną na­zwę, dzisiaj Oskar chętnie rozmyśla o archaicznej, wczesnej epoce swojego głosu. Jeśli w tym pierwszym okresie tylko w razie potrze­by, choć bardzo dokładnie, rozśpiewywał wyroby z kwarcu i piasku, to później, w czasach rozkwitu i upadku swojego kunsztu, czynił ze swoich zdolności użytek nie odczuwając zewnętrznego przymusu. Dla zabawy tylko, wpadając w manierę epoki schyłkowej, ulegając hasłu l’artpour l’art, Oskar wdzierał się śpiewem w strukturę szkła i przy tym doroślał.

Brak komentarzy: