poniedziałek, 16 czerwca 2008

Także złe książki są książkami i dlatego są święte. To, co tam znalazłem, stanowiło groch z kapustą, pochodziło chyba w znacznej części ze skrzyni książek jej brata Theo, który zginął na Ławicy Dog­ger śmiercią marynarza. Siedem czy osiem tomów kalendarza mor­skiego Köhlera ze zdjęciami okrętów, które dawno już zatonęły, Stop­nie służbowe w marynarce cesarskiej, Paul Beneke, bohater mórz - to chyba nie mogła być strawa, której łaknęło serce Gretchen. Dzieje Gdańska pióra Ericha Key sera i owej walki o Rzym, jaką niejaki Feliks Dahn musiał stoczyć z pomocą Totili i Tei, Belizariusza i Narsesa, również chyba w rękach brata, który popłynął na morze, straci­ły blask i grzbiety. Biblioteczce Gretchen przypisywałem książkę, która traktowała o debecie i kredycie1, i coś Goethego o powinowac­twach z wyboru, a także bogato ilustrowany gruby tom Rasputin i kobiety.

Po dłuższym wahaniu - wybór był zbyt mały, żebym mógł zde­cydować się szybko - chwyciłem, nie wiedząc, co chwytam, tylko idąc za znajomym głosikiem wewnętrznym, najpierw Rasputina, a potem Goethego.

Ów podwójny chwyt miał określić i wpłynąć na moje życie, przy­najmniej to życie, jakie ośmielałem się wieść z dala od mojego bęben­ka. Do dzisiejszego dnia - gdy spragniony wiedzy Oskar systematycz­nie ściąga do swojego pokoju bibliotekę zakładu dla nerwowo chorych - waham się, gwiżdżąc na Schillera i jemu podobnych, między Goethem a Rasputinem, między szamanem a wszechwiedzącym, między ponurakiem, który urzekał kobiety, a promiennym księciem poetów, który tak chętnie pozwalał się urzekać kobietom. Jeśli przez pewien czas skłaniałem się bardziej ku Rasputinowi i obawiałem się niewyrozumiałości Goethego, wynikało to z lekkiego podejrzenia: gdybyś ty, Oskarze, bębnił za jego czasów, Goethe widziałby w tobie jedynie wynaturzenie, potępiłby cię jako wcielone wynaturzenie i swoją wła­sną naturę - którą ostatecznie zawsze, choćby nie wiem jak puszyła się nienaturalnie, podziwiałeś i do której dążyłeś - swoją własną natural­ność karmiłby przesłodzonymi pralniami, a ciebie, biednego półgłówka, zabiłby jeśli nie Faustem, to grubym tomem swojej Nauki o barwach.

Ale wracajmy do Rasputina. On z pomocą Gretchen Scheffler wpoił mi duże i małe abecadło, on mnie nauczył, by z kobietami postępować uważnie, i pocieszał, gdy Goethe mnie obrażał.

Nie było to wcale takie proste uczyć się czytać i udawać przy tym nieuświadomionego. Miało mi to przyjść z większym trudem niż dłu­goletnie udawanie dziecinnego nocnego moczenia się. Przy nocnym moczeniu się należało przecież co rano demonstrować pewne niedo­maganie, bez którego w gruncie rzeczy mógłbym się obejść. Nato­miast grać role nieuświadomionego oznaczało dla mnie ukrywać moje błyskawiczne postępy, toczyć nieustanną walkę z zaczątkami inte­lektualnej próżności. Fakt, że dorośli widzieli we mnie takiego, co zlewa się do łóżka, przyjmowałem wewnętrznym wzruszeniem ra­mion, ale że przez całe lata musiałem udawać przed nimi głupiego Jasia, to martwiło Oskara, a także jego nauczycielkę.

Ledwie wyratowałem książki z dziecięcej bielizny, Gretchen od razu i z radosnym piskiem zrozumiała swoje nauczycielskie powołanie.

Brak komentarzy: