poniedziałek, 16 czerwca 2008

Udało mi się więc stopniowo, jak się państwo domyślacie, w cią­gu trzech czy czterech lat - tak długo, a nawet jeszcze dłużej uczyła mnie Gretchen Scheffler - wyrwać przeszło połowę kartek z Raspu­tina, ostrożnie, udając przy tym swawolę, zgnieść, aby później, w domu, w moim doboszowym kącie wyciągnąć kartki spod swetra, wygładzone i ułożone jedna na drugą wykorzystać na potajemną, nie zakłócaną przez kobiety lekturę. Podobnie obszedłem się z Goethem, którego co czwartą lekcję, wołając „Doethe”, domagałem się od Gret­chen. Nie chciałem polegać na samym tylko Rasputinie, bo rychło zrozumiałem, że na tym świecie każdy Rasputin ma naprzeciw siebie jakiegoś Goethego, że Rasputin pociąga za sobą Goethego albo Go­ethe Rasputina, nawet go stwarza, jeśli nie może być inaczej, żeby go później potępić.

Kiedy Oskar ze swoją nie oprawioną książką przykucał na pod­daszu albo za ramami rowerów w szopie starego pana Heilandta i tasował, jak tasuje się karty, luźne strony Powinowactw z wyboru z plikiem Rasputina, czytał nowo powstałą książkę z rosnącym, ale zarazem uśmiechniętym zdziwieniem, widział Otylię przechadzają­cą się skromnie, wspartą na ramieniu Rasputina, po środkowoniemieckich ogrodach i Goethego siedzącego w saniach z wyuzdaną szlachcianką Olgą i pędzącego przez zimowy Petersburg z orgii na orgię.

Ale wróćmy jeszcze raz do mojej klasy na Kuźniczkach. Gret­chen, choć na pozór nie robiłem żadnych postępów, cieszyła się mną jak dziewczyna. Rozkwitała wspaniale w mojej bliskości, także pod błogosławiącymi, niewidocznymi wprawdzie, ale owłosionymi rę­kami rosyjskiego szamana, pociągając za sobą nawet swoje pokojo­we lipy i kaktusy. Gdybyż w owych latach Scheffler co pewien czas wyciągał palce z mąki i bułeczki z piekarni zamieniał na inną bułecz­kę! Gretchen chętnie pozwoliłaby mu ugniatać się, wałkować, opędzlować i upiec. Kto wie, co by wyszło z pieca? Może nawet dzieciąt­ko. Należałoby życzyć Gretchen tego radosnego wypieku.

A tak po najbardziej podniecającej lekturze Rasputina siedziała sobie z płonącym wzrokiem i lekko potarganymi włosami, poruszała złotymi i końskimi zębami, nie miała jednak czego gryźć, mówiła „bożeboże” i myślała o odwiecznym zaczynie. Ponieważ mama, któ­ra miała przecież swojego Jana, nie mogła Gretchen pomóc, minuty po tej części mojej lekcji mogłyby się skończyć dość smutno, gdyby Gretchen nie miała tak pogodnego usposobienia.

Biegła szybko do kuchni, wracała z młynkiem do kawy, brała go jak kochanka, tęsknie i namiętnie, gdy z kawy robił się śrut, śpiewała przy wtórze mamy, Oczy czarne albo Czerwony sarafan, zabierała oczy czarne do kuchni, nastawiała tam wodę, gdy woda grzała się na gazowym płomieniu, zbiegała do piekarni, przynosiła stamtąd, czę­sto wbrew sprzeciwom Schefflera, świeże i dawniejsze wypieki, sta­wiała na stoliku talerzyki w kwiatki, dzbanuszek ze śmietanką, cukierniczkę, widelczyki do ciasta i sypała bratkami z piosenki, potem nalewała kawę, przechodziła do melodii z Carewicza, podawała rur­ki z kremem, „pszczele żądełka”, Stoi żołnierz nad Wołgi brzegiem i struclę nadziewaną tłuczonymi migdałami, Czy tam, gdzie jesteś, aniołki masz przy sobie, także bezy z bitą śmietaną, takie słodkie, takie słodkie; i zajadając mówiło się znowu, lecz tym razem z należ­nym dystansem o Rasputinie, niebawem, po krótkim, nasyconym ciast­kami czasie, można było uczciwie oburzać się na straszne, potworne zepsucie carskich czasów.

Ja w owych latach jadłem stanowczo za dużo ciastek. Jak można przekonać się na fotografiach, Oskar co prawda nie rósł od tego, ale tył i tracił linię. Często po zbyt słodkich lekcjach na Kuźniczkach nie widziałem innej rady, jak tylko przy Labesa, korzystając z nieobec­ności Matzeratha, uwiązać za kontuarem kawałek suchego chleba na sznurku, zanurzyć w norweskiej beczce z marynowanymi śledziami i wyciągnąć dopiero wtedy, gdy chleb porządnie nasiąknie słonym roztworem. Nie wyobrażacie sobie państwo, jak po nieumiarkowanym obżarciu się ciastkami działa na wymioty taka zakąska. Nieraz Oskar, żeby schudnąć, zwracał w naszym ustępie ciastka z piekarni Schefflera za przeszło gdańskiego guldena; wtedy był to kawałek grosza.

Brak komentarzy: