sobota, 21 czerwca 2008

Lecz i dla mamy dopiero po tym Wielkim Piątku z rojącym się od węgorzy końskim łbem, dopiero po Świętach Wielkanocnych, które razem z Brońskimi spędzaliśmy w chłopskim Bysewie u babki i wuja Wincentego, miał się zacząć czas męki, której nie zdołała złagodzić nawet przyjemna majowa pogoda.
To nieprawda, że Matzerath zmuszał mamę, aby znów jadła ryby. Z własnej woli, opętana jakimś tajemniczym pragnieniem, ledwie w dwa tygodnie po Wielkanocy zaczęła pochłaniać ryby w takich ilościach i zupełnie nie dbając o figurę, że Matzerath mówił: - Słuchaj, nie jedz tyle ryb, jakby cię kto zmuszał.
Ale ona zaczynała od sardynek w oliwie na śniadanie, w dwie godziny później, kiedy akurat w sklepie nie było klientów, rzucała się na skrzynkę z sobieszewskimi szprotami, na obiad żądała smażo­nych fląder albo dorsza w sosie musztardowym, po południu znów brała do ręki nóż do otwierania konserw: węgorz w galarecie, rolmopsy, śledzie smażone, a gdy Matzerath wzbraniał się przed usmaże­niem czy ugotowaniem ryby na kolację, nie traciła słów, nie wymy­ślała, wstawała spokojnie od stołu i wracała ze sklepu z kawałkiem wędzonego węgorza, nam zaś przechodził apetyt, bo ona oskrobywała skórę węgorza z wierzchu i od środka z resztek tłuszczu i w ogóle jadła rybę już tylko nożem. W ciągu dnia kilka razy zbierało jej się na wymioty. Matzerath był zaniepokojony:
- Może jesteś w ciąży albo co?
- Nie wygaduj takich rzeczy - mówiła wtedy mama, jeśli w ogóle coś mówiła, a gdy którejś niedzieli babka Koljaiczkowa, kiedy na stół wjechały pływające w majowym maśle świeże węgorze z mło­dymi ziemniakami, plasnęła dłonią między talerze i zawołała: - Gadajże, Agnieszko, co z tobą jest? Czemu rybę jesz, jak ci nie służy, nie gadasz nic, tylko robisz, jakby w ciebie diabeł wstąpił! - Mama tylko potrząsnęła głową, odsunęła ziemniaki na bok, unurzała węgo­rza w majowym maśle i jadła niewzruszenie, jakby musiała wykonać zadanie na pilność. Jan Broński nie mówił nic. Gdy raz zaskoczyłem ich we dwoje na kozetce, trzymali się wprawdzie za ręce, jak zwykle, i mieli ubranie w nieładzie, ale uderzyły mnie zapłakane oczy Jana i apatia mamy, która jednak nagle zmieniła się w coś przeciwnego. Zerwała się, chwyciła mnie, podniosła, przytuliła, ukazała mi otchłań, której chyba niczym, także mnóstwem smażonych, gotowanych, marynowanych i wędzonych ryb, nie można było wypełnić.
W parę dni później widziałem, jak w kuchni nie tylko rzuciła się na codzienne, przeklęte sardynki w oliwie, lecz także zlała oliwę z kilku starszych puszek, które zachowała, na małą patelnię, pod­grzała breję na gazie i wypiła, podczas gdy mnie, który stałem w kuchennych drzwiach, ręce opadły z bębenka.
Jeszcze tego wieczora trzeba było przewieźć mamę do szpitala. Matzerath płakał i biadolił, zanim nadjechała sanitarka: - Czemu nie chcesz dziecka? Obojętne, czyje ono jest. A może to wciąż przez ten koński łeb? Bodaj byśmy nigdy tam nie poszli! Zapomnij już o tym, Agnieszko. Ja przecież nie chciałem.
Przyjechała sanitarka, mamę wyniesiono. Dzieci i dorośli zebrali się na ulicy, karetka ruszyła i później okazało się, że mama nie zapo­mniała ani mola, ani końskiego łba, że wspomnienie o karym - czy miał na imię Fritz, czy Hans - zabrała ze sobą. Jej organy z boleśnie wyostrzoną wyrazistością pamiętały o wielkopiątkowym spacerze i ze strachu przed powtórzeniem tego spaceru kazały umrzeć mamie, która poddała się woli swoich organów.

Brak komentarzy: