„Radunia” z pomocą zmieniających się pilotów wymijała zręcznie mielizny i kołysząc się ciężko, pokonywała gliniasty, zmętniały nurt, który znał tylko jeden kierunek. Z lewej i prawej ciągnął się za groblami wciąż ten sam, jeśli nie płaski, to pagórkowaty, już pożniwny krajobraz. Chaszcze, parowy, kotlina porosła janowcem, przestrzeń pomiędzy pojedynczymi zabudowaniami - wszystko jakby stworzone dla kawaleryjskich szarż, dla ćwiczebnych manewrów dywizji ułanów, dla pędzących przez chaszcze huzarów, dla marzeń młodych rotmistrzów, dla bitwy, która już się odbyła, która stale powraca, dla malowidła: Tatarzy przy ziemi, dragoni na stających dęba koniach, rycerze mieczowi spadają z siodeł, wielki mistrz w zakrwawionym
płaszczu zakonnym, kirys ma wszystkie sprzączki prócz jednej, którą odrąbuje książę mazowiecki, i konie, w żadnym cyrku nie ma takich siwków, nerwowe, przystrojone mnóstwem chwostow, ścięgna odrobione niezwykle dokładnie, i nozdrza, rozdęte, karminowe, buchające z nich chmurki przeszywane ostrzem kopii przybranych proporczykami, pochylonych i dzielących niebo, zorzę wieczorną, i szable, a tam, w tle - bo każde malowidło ma tło - wioska przyklejona mocno do horyzontu spokojnie kurzy dymem między kopytami karych, pochylone chaty, omszałe, kryte słomą; a w chatach, niby w konserwie, piękni czołgiści marzący o nadchodzącym dniu, kiedy i oni wedrą się na pierwszy plan, na równinę za wiślanymi groblami, niczym zwinne źrebaki między ciężką kawalerią.
Koło Włocławka Dückerhoff dotknął lekko marynarki Koljaiczka.
- Słuchajcie, Wranka, czy przed iluś tam laty nie pracowaliście w tartaku pod Świeciem? Wiecie, tartak się potem spalił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz