czwartek, 19 czerwca 2008

Zanim temu najbardziej upartemu z wszystkich uczniów, nie zwa­żając na aureolę, zdołałem odebrać pałeczki i blachę, był już za mną proboszcz Wiehnke - moje bębnienie przemierzyło kościół wzdłuż i wszerz - był wikary Rasczeja, była moja mama, był stary człowiek, wikary szarpnął mnie, proboszcz dał mi klapsa, mama płakała nade mną, proboszcz coś do mnie szeptał, a wikary ukląkł, wspiął się na górę i zabrał Jezusowi pałeczki, z pałeczkami jeszcze raz ukląkł, się­gnął po bębenek, zabrał bębenek, odłamał aureolę, uderzył go w si­kawkę, odtrącił kawałek chmury i opadł na stopnie, na kolana, jesz­cze raz na kolana, nie chciał mi oddać bębenka, co jeszcze bardziej mnie rozgniewało, zmusiło mnie do tego, że kopnąłem proboszcza i zawstydziłem mamę, która też najadła się wstydu, bo kopałem, gry­złem, drapałem, a potem wyrwałem się proboszczowi, wikaremu, sta­remu człowiekowi i mamie, zatrzymałem się zaraz przed głównym ołtarzem, czułem, że szatan podskakuje we mnie, i jak przy chrzcie usłyszałem jego głos: „Oskarze - szepnął szatan - rozejrzyj się, wszę­dzie witraże, całe ze szkła, całe ze szkła!” i ponad gimnastykiem na krzyżu, który nie drgnął, który milczał, zaatakowałem śpiewem trzy wysokie witraże apsydy, które na niebieskim tle czerwono, żółto i zielono przedstawiały dwunastu apostołów. Nie celowałem jednak ani w Marka, ani w Mateusza. Celowałem w owego gołębia ponad nimi, który stał na głowie i czcił Zielone Świątki, w Ducha Świętego, przeszedłem w wibrację, zmagałem się swoim głosem z ptakiem i: Czy to była moja wina? Czy wina gimnastyka, który choć nie drgnął, uniósł sprzeciw? Czy to był cud, którego nikt nie pojął? Widzieli, jak drżąc i bez słowa szturmowałem apsydę, wzięli to, oprócz mamy, za modlitwę, podczas gdy ja pragnąłem przecież stłuczonego szkła; ale Oskar zawiódł, jego czas jeszcze nie nadszedł. Padłem na ka­mienne płyty i płakałem gorzko, bo Jezus zawiódł, bo Oskar zawiódł, bo proboszcz i Rasczeja źle mnie zrozumieli, bajdurzyli nawet o skru­sze. Tylko mama nie zawiodła. Zrozumiała moje łzy, choć musiała być rada, że obeszło się bez tłuczenia szkła.
Mama wzięła mnie na ręce, wyprosiła u wikarego bębenek i pa­łeczki, przyrzekła proboszczowi, że naprawi szkodę, później, ponie­waż przerwałem jej spowiedź, dostała od niego rozgrzeszenie; Oskar też dostał trochę błogosławieństwa, ale dla mnie nic to nie znaczyło.
Podczas gdy mama wynosiła mnie z kościoła Serca Jezusowego, ja odliczałem na palcach: dzisiaj jest Poniedziałek, jutro Wielki Wto­rek, Środa, Wielki Czwartek, a w Wielki Piątek będzie koniec z tym, który nawet nie umie bębnić, który odmawia mi tłuczonego szkła, który jest podobny do mnie, a przecież fałszywy, który musi spocząć w grobie, a tymczasem ja będę bębnił dalej i dalej, ale nie zapragnę już cudu.

Brak komentarzy: