Czy to państwu coś mówi? Dawniej można było go dostać o każdej porze roku w płaskich torebkach. Moja mama sprzedawała naszym sklepie obrzydliwie zielone torebki proszku musującego smaku wonnej marzanki. Torebka, której koloru użyczyły niezupełnie dojrzałe pomarańcze, nosiła nazwę: „Proszek musujący o smaku pomarańczowym”. Poza tym był jeszcze proszek o smaku malinowym i taki, co zalany czystą wodą z kranu syczał, pienił się i burzył, i jeśli piło się go, zanim się uspokoił, miał odległy, nikły smak cytryny i takiż kolor w szklance, tylko nieco bardziej intensywny: sztuczna żółtość udająca truciznę.
Co prócz określenia smaku było jeszcze na torebce? Było tam napisane: „Produkt naturalny, prawnie zastrzeżony, strzec przed wilgocią” - a pod kropkowaną linią: - „tutaj rozerwać”.
Gdzie jeszcze można było kupić proszek musujący? Nie tylko w sklepie mojej mamy, w każdym sklepie kolonialnym - z wyjątkiem Kaisera i sklepów spółdzielczych - można było kupić wyżej opisany proszek. Tam i we wszystkich budkach z napojami torebka proszku musującego kosztowała trzy fenigi.
Maria i ja mieliśmy proszek musujący za darmo. Tylko kiedy nie mogliśmy się doczekać, aż wrócimy do domu, musieliśmy w sklepach kolonialnych czy budkach z napojami płacić trzy fenigi albo nawet sześć, bo jednej było nam mało i żądaliśmy dwóch płaskich torebek.
Kto zaczął zabawę z proszkiem musującym? Odwieczna kwestia sporna między zakochanymi. Ja mówię, że zaczęła Maria. Maria nie twierdziła nigdy, że to Oskar zaczął. Pozostawiała kwestię otwartą i gdyby ktoś bardzo się dopytywał, odpowiedziałaby co najwyżej: „To proszek zaczął”.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz