Maria grała na organkach niemal wszystko. Pieśni wędrownicze śpiewane na wieczornicach Związku Dziewcząt Niemieckich, melodie operetkowe i szlagiery, które usłyszała w radio albo u Fritza - brat jej bowiem około Wielkanocy w dziewięćset czterdziestym przez tydzień przebywał służbowo w Gdańsku. Oskar przypomina sobie, że Maria wygrywała Krople deszczu z uderzaniem językiem, wywabiała też z organków Piosenkę, którą opowiedział mi wiatr, nie naśladując przy tym Żary Leander. Nigdy jednak nie wyciągała swojego „Hohnera” w godzinach handlu. Jeśli nawet nie było klientów, nie uprawiała muzyki i stawiając dziecinne okrągłe litery wypisywała tabliczki z cenami i listy towarów.
Choć trudno było nie zauważyć, że to ona zarządza sklepem, że to ona odzyskała na stałe część klienteli, która po śmierci mojej biednej mamy przeniosła się do konkurencji, Maria zachowała dla Matzeratha graniczący z oddaniem głęboki szacunek, co jego, który zawsze wierzył w siebie, wcale nie wprawiało w zakłopotanie.
- Ostatecznie to ja wziąłem dziewczynę do sklepu i przyuczyłem - brzmiał jego argument, ilekroć handlarz warzyw Greff i Gretchen Scheffler chcieli mu dokuczyć. Tak prosty był tok myślenia tego człowieka, który właściwie tylko przy swoim ulubionym zajęciu, gotowaniu, stawał się bardziej skomplikowany, wrażliwy i przez to godny uwagi. Bo Oskar musi mu to przyznać: jego żeberka kasselskie z kiszoną kapustą, jego cynaderki w sosie musztardowym, jego panierowane sznycle po wiedeńsku, a przede wszystkim jego karp w śmietanie z rzodkwią cieszyły wzrok, węch i podniebienie. Jeśli w sklepie niewiele mógł Marię nauczyć, bo po pierwsze, dziewczyna miała wrodzony zmysł do handlu detalicznego, a po drugie, Matzerath nie znał się wcale na subtelnościach handlu zza lady i nadawał się od biedy tylko do hurtowych zakupów, to jednak nauczył ją gotowania, pieczenia i duszenia; bo Maria, choć przez dwa lata służyła u rodziny urzędniczej na Siedlcach, gdy przyszła do nas, nie umiała nawet zagotować wody.
Niebawem Matzerath miał się podobnie jak za życia mojej biednej mamy: on rządził w kuchni, coraz bardziej udoskonalał niedzielne pieczenie, szczęśliwy i zadowolony, mógł całe godziny poświęcać zmywaniu, załatwiał mimochodem coraz trudniejsze w latach wojny zakupy, zamówienia i rozliczenia z firmami hurtowymi i urzędem gospodarczym, utrzymywał nie bez pewnej przebiegłości korespondencję z urzędem podatkowym, co dwa tygodnie, nawet dość zręcznie, wykazując pomysłowość i dobry smak, dekorował wystawę, zajmował się z poczuciem odpowiedzialności swoimi partyjnymi dyrdymałkami i gdy Maria wytrwale stała za ladą, on miał pełne ręce roboty.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz